Ruszylismy pod gore, waska, piaszczysta droga i zniknelismy w chmurach. Chachapoyas nazywani byli ludem chmur, bo wilgotny opar znad Amazonki rozbija sie o wysokie sciany Andow i przeistacza w obloki. Wrazenie jest niesamowite, bo droga prowadzi przez, nad, pod chmurami. Suniemy razem z nimi, podkakujac na wybojach. Opony mijaja krawedzie o 10 centymetrow, a w dole gdzies ponizej mlecznego oparu (czasem i 1000 metrow) - jakas nieznana kraina. Super.
Potem kalejdoskop krajobrazow, nisko na kilkuset metrach wioska nad mala jeszcze Rio Maranon, gdzie zmienilismy kola i dokonywalismy przegladu busa w powietrzu o temperaturze i konsystencji zupy; wypalone, strome stoki porosle kaktusami; bujne, zielone doliny rzek i wreszcie gory, wszedzie gory. W najwyzszym punkcie osiagnelismy prawie 4000 metrow. Chatki przyklejone na zboczach, postoje na wyladowanie zaopatrzenia w wioskach, obiad w malenkiej kanjpcë/domu. Ewa zjadla krupnik za 1 zl (smakowal jak w Polsce), dla Bartka zabraklo juz kurczaka. Ale mielismy banany zakupione w Celendin (w Peru sa najlepsze banany na swiecie, takie malutkie na pol dloni i bardzo intensywne w smaku.
Calosc byla najpiekniejsza podroza busem w naszym zyciu, wiecej trzeba zobazowac zdjeciami. Choroba gorska (sorocho, ktora tak straszyla Pawlikowska i inni) nas ominela (jestesmy twardzielami), tylko lekki zawrot glowy i czasem potrzeba glebszego oddechu.
Piszemy z cudnego pensjonatu W Chachapoyas (Casa Vieja), od rana pada lekki deszczyk i zbieramy sie na wycieczke nad wodospad.
p.s. od kilku dni zasypiamy o 20, budzimy o 4 rano. Jak kury.