Lima. Zakrecilo nam sie w glowach.
Na lotnisku czekal na nas pan z tabliczka. EWAFZULC. To nasz. Powital nas serdecznie, przedstawil sie, zapytal jak podroz i zaraz za wyjsciem oddal nas w rece innego pana, ktory zawiozl nas do hostelu siostr Ybarra. Refleksja z drogi - jestesmy w Ameryce Poludniowej (!!! - przyp. red. Szu). Wszystko jakos inaczej, a niebo jak u Michaela Manna. Po 40 minutach drogi zostalismy przekazani w rece kolejnego czlowieka, tym razem portiera, ktory strzeze wejscia do 16-pietrowego bloku. Na 14 i 15 znajduja sie dwa duszne mieszkanka - pension Ibarra. - TURISTAS! - krzyknal portier do sluchawki domofonu i skierowal nas do windy. Windy sa 2 i dzialaja przez czesc doby, oprocz tych czesci kiedy nie dzialaja. Planowo.
Zostalismy wprowadzeni do pokoju przez jedna z siostr. Pani Ibarra natychmiast pokazala nam na mapie, na ktore dzielnice wychodza nasze okna. Potem pzeszla do spraw mniej waznych, jak lazienka, kuchnia, oplaty. A widok, jak sie okazalo nastepnego dnia, byl wspanialy. Rimac, czyli kolorowe slumsy po jednej stronie, dumne srodmiescie po drugiej.
[przyp. b] Ewa zuzula prawie cala (i tak zimna) wode i poszismy spac. Wlasciwie bez jet lagu, mimo przeszlo 35 godzinnej podrozy.
LIMA!