Glosno, szybko i kolorowo. Na sniadanie bulka z miesem. Wiecej miesa niz bulki, nigdy nie widzieliscie tyle miesa w bulce naraz. Powaga. (Ewa mdlala).
Na poczatek chcielismy zalatwic wszystkie wazne sprawy - bilety itp. to okazalo sie ze po drodze calkiem niezle poznajemy miasto.
W ktorym na kazdym rogu siedzi 3 pucybutow, a obok panie sprzedaja jajka na twardo [takie male, jak przepiorcze]. Lsniace mokasyny i przepiorcze jaja, a to wszystko na rogu huczacej ulicy, wsrod walajacych sie odpadkow, wylenialych psow i popiskujacych taksowek. (przyp. B - bez przesady, mamo, wcale nie jest tak zle! :). Z informacji praktycznych - mamy bilety na samolot Iquitos-Tarapoto, czyli na powrot z dzungli. Kosztowal tyle, ze jak by nie bylo, musimy wrocic ;)
Widzielismy ocean, a po drodze do niego luksusowa dzielnice Miraflores. Korty tenisowe, aparatemtowce, markowe sklepy, a to wszystko pare kilometrow od cegalnych, pokrytych kurzem pawilownow, ktore sluza za domy. Przez przypadek otarlismy sie nawet o slumsy dzielncy Rimac, bo nie zdazylismy wyskoczyc z busa na czas. Ale szybko pomknelismy z powrotem na nasza Avenida Tacna. Ulice, o ktorej wspomina Llosa juz na poczatku "Rozmowy..." :))
Fajnie jest w Limie.